Górski Karabach
Czasami wystarczy uśmiech i życzliwość jednego człowieka, aby całkowicie odmienić nasze życie. W 2013 roku byłem na Kaukazie i przez 3 tygodnie jeździłem tam autostopem zwiedzając Gruzję, Armenię i Górski Karabach. Nie było łatwo – co stop, to kolejna impreza, kolejny bimberek i kolejne „gulanie” i „kuszenie”. Z tego wyjazdu przywiozłem jednak masę wspomnień. Smak domowego wina z granatów, wspomnienie kaukaskiej gościnności, udział w gruzińskim weselu, czy w końcu zwiedzanie nieuznawanego na arenie międzynarodowej państwa. To ostatnie nigdy nie miałoby miejsca, gdyby nie życzliwość i uprzejmość wojaków ormiańskich, którzy zgarneli nas z ulicy i zabrali do swoich domów.
Górski Karabach to ormiańska enklawa na terytorium Azerbejdżanu, i przedmiot sporu pomiędzy tymi krajami. Formalnie tego państwa nikt nie uznaje, pomimo tego że mają demokratycznie wybraną władzę, flagę, straż graniczną i przedstawicielstwa w ościennych krajach. Sytuacja wydaje się bardzo podobna do Naddniestrza. Jeżeli chodzi o państwa nieuznawane to miałem już okazję odwiedzić Palestynę i Kosowo. Mam nadzieje, że kolejne będzie właśnie Naddniestrze, a później być może dorosnę do kaukaskich republik do których można wjechać od strony rosyjskiej, czyli: Abchazji i Osetii Południowej. Póki co wypadałoby się zapoznać z najnowszą lekturą Tomka Grzywaczewskiego
Stepanakert
Stolicą regionu zajmującego ponad 4500 metrów kwadratowych jest Stepanakert. To właśnie tam udało nam się dostopować na tylnym siedzeniu starej łady z przyciemnianymi szybami jadąc z bohaterem tego opowiadania.
Na miejscu udaliśmy się do miejscowego urzędu w celu deklaracji co tu robimy, skąd się tu wzięliśmy i gdzie chcemy się udać. Nawet mam gdzieś, w czeluściach swoich szuflad pamiątkową wizę, którą dostałem na kartce papieru, a nie w paszporcie, żeby móc jakoś do Armenii wrócić.
Miałem szczęście podczas tego wyjazdu ponieważ byłem tam z Daryną – Ukrainką, która język rosyjski miała opanowany do perfekcji. Dzięki temu swoją drogą udało nam się wkręcić na gruzińskie wesele. Ormiańscy żołnierze, bo to oni byli naszymi przewodnikami, ugościli nas jak tylko potrafili najlepiej. Zawieźli nas do stolicy Karabachu i próbowali znaleźć nam hotel. Niestety, kiedy zrozumieli, że nie zioniemy mamoną jedyne co mogli nam zaoferować to nocleg w ładzie przy ich jednostce wojskowej. Właściwie sam nie wiedziałem, czy powinniśmy się na to zgadzać, ale z drugiej strony, nie mieliśmy żadnej alternatywy. Intuicja mnie nie zawiodła. W ogóle, zawsze uważałem, że intuicja w podróży jest kluczowa. Pozwala nam w pewien sposób ocenić kiedy należy uciekać, komu powinniśmy zaufać, a komu powierzyć swoje zdrowie i życie. Zawsze byłem z niej dumny. Naprawdę, jeżeli rozpatrywać ją jako szósty zmysł, to byłby to chyba jedyny zmysł, z którego byłbym zadowolony. Słuch mam przeciętny, wzrok coraz gorszy, a węchu praktycznie nie posiadam – co ma swoje plusy i minusy oczywiście. Ale wracajmy do bohatera mojego zdjęcia.
Nasi wybawcy!
Niestety nie pamiętam ich imion, co nie jest takie dziwne, ponieważ z trudem zapamiętuje swoje. Serio, jestem w tym beznadziejny. Próbowałem już wielu technik, łącznie z przypisywaniem skojarzeń do imion, ale wciąż wylatują mi z głowy po kilku minutach. Przyjmijmy, że jeden z nich nazywał się Argishti (po ormiańsku – godny miłości), a drugi Vadvan (kochający kraj). Szczególnie to drugie może kojarzyć się jako niezwykle szlachetne imię – Vadvan Padavan!
Do rzeczy, Argisthi był kierowcą czołgu, a w naszym przypadku kierowcą taksówki. Problem w tym, że skubany pił z nami podczas przerw i nie oszczędzał się zbytnio! A sami wiecie jak wyglądają górskie drogi. Dodam tylko, że w tym miejscu raczej nie prędko odbyłyby się wyścigi Formuły 1 – chociażby ze względu na stan nawierzchni. W każdym razie Argisthi świetnie sobie radził i próbował nawet uczyć nas hymnu.
Vadvan był żołnierzem, który został dwukrotnie postrzelony. Raz kula otarła się o jego czaszkę. Sprawiał wrażenie lekko zdystansowanego, ale to właśnie on zaprosił nas do siebie do domu i przedstawił rodzinie. Ci ludzie zgarneli nas z ulicy, zawieźli do domu, nakarmili i zapewnili nocleg. Do tej pory jest to dla mnie tak niezwykłe. Ilu z was zrobiłoby to samo dla obcych?
W końcu do Ağdamu!
Następnego dnia obudziłem się cały połamany. Schodzący ze zmiany wojacy podrzucili nas na rynek. Wymieniliśmy się jeszcze telefonami, tak na wszelki wypadek, a sami zaczęliśmy szukać kierowcy, który zawiózłby nas do Ağdamu. Niegdyś żywe centrum regionu ze 150 tys. mieszkańców, a obecnie prawie całkowicie opuszczone w wyniku walk w konflikcie o Górski Karabach pomiędzy ormiańską ludnością a Azerbejdżanem, który miał miejsce między 1988 a 1994 rokiem. O tym jak udały nam się poszukiwania dowiecie się w następnym poście.