Chcielibyście odwiedzić Albanię? Interesuje Was każda forma spędzania wakacji na bałkańskim “Dzikim Zachodzie”? W takim razie kraj ten w pełni spełni wasze oczekiwania. Nasze spełniło całkowicie: odwiedziliśmy ciekawe miejsca historyczne i kulturowe – Berat i Kruje, eksplorowaliśmy najpiękniejszy z kanionów na rzece Osum, podziwialiśmy “albańskie fiordy” podczas przeprawy promowej Koman – Fierze, wybraliśmy się na całodzienną wyprawę Doliną Valbone, a na koniec odpoczęliśmy w Szkodrze i nad Jeziorem Szkoderskim śpiąc w najgościnniejszym hostelu pod słońcem. A może małe urozmaicenie i wypad na 2 dni do Kosowa ? Przed Wami 7 miejsc, a na końcu porady praktyczne. Zapraszamy!
1. Berat – miasto tysiąca okien (UNESCO)
Berat był pierwszym miejscem w Albanii, do którego dotarliśmy, i w których zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia… Ale od początku!
Z racji tego, że wyruszyliśmy z Ochrydy (miasta w Macedonii, a nie np. z Tirany- stolicy Albanii, którą dzieli z Beratem zaledwie 70 km) – droga była długa i dość męcząca. W przypadku poruszania się własnym autem po Bałkanach, sugerujemy abyście nie ulegli optymistycznej wersji Googlemapsa, która w tym wypadku powie, ze dotrzecie na miejsce w 3 godzinki. No niestety. Ostatecznie dojechaliśmy po prawie 7 godzinach, przekraczając granicę macedońsko-albańską około godz. 10 rano. Swoją drogą, było to pierwsze od 10 dni typowo arabskie miasto na Bałkanach. I to właśnie czyni Bałkany niesamowitym. Codziennie zmieniasz nie tylko krajobrazy, drogi, język, ale i kulturę. Od tego momentu mój Marcin stał się trochę jakby bardziej wnerwiony, a klaksony nie przestawały trąbić… Witamy w Albanii !
Po opuszczeniu wygodnego, klimatyzowanego Czewisława poczuliśmy, że zwiedzanie to nabierze tempa. Dosłownie zaczęliśmy się roztapiać. Polecam wszystkim (wbrew pozorom) ubrać długą koszulę, bo wtedy promienie nie będą Was parzyć. Będzie Wam jedynie gorąco, a to już i tak swego rodzaju ulga. Wymęczonego Czewisława zaparkowaliśmy pod piękną cerkwią św. Dymitra i wyruszyliśmy przed siebie.
Krocząc wzdłuż rzeki Osum, bo bokach zaczęła wyrastać piękna, biała zabudowa miasta. Rzeka Osum dzieli Berat na dwie części.
Zarówno na jej prawym, jak i lewym brzegu znajdują się zabytki godne uwagi. My skoncentrowaliśmy się głównie na lewym brzegu, odwiedzając dzielnicę Kalaja (wewnątrz starej cytadeli) oraz dzielnicę Mangalem – pełną cerkwi i meczetów – od niej zaczęliśmy spacer.
Mozolnym krokiem poruszaliśmy się wzdłuż rzeki, w kierunku zjawiskowego mostu Gorica, którzy łączy ze sobą dwie dzielnice: Gorica i Mangalen.
Za mostem znaleźliśmy się w obrębie drugiej dzielnicy – Jakala, którą wyróżnia przepiękne Stare Miasto, usytuowanym na 187 – metrowym wzgórzu. Wdrapaliśmy się na nie stromymi, krętymi i dość śliskimi uliczkami. Po drodze mijaliśmy piękną, starą zabudowę. W tych zabytkowych domach wciąż mieszkają ludzie, którzy wykonują codzienne czynności, a z otwartych bram co jakiś czas dostrzegaliśmy pasące się konie i osiołki. Tworzy to tak niesamowity i uniwersalny klimat, że człowiek zapomina o całym świecie. Na dodatek jest to tak fotograficzne miejsce, że od razu zażyczyłam sobie sesji zdjęciowej. Oto efekty:
Całe miasto jest świetnie oznakowane, a samo jego położenie czyni je jeszcze bardziej atrakcyjnym. Wystarczy kilka spojrzeń na okolicę, aby nasze oczy “nabrały dystansu”, a po chwili na nowo możemy zanurzyć się w wąski labirynt białych domów.
Berat jest przykładem dobrze zachowanej architektury okresu osmańskiego. Wraz z Gjirokastrą, wpisany został na listę UNESCO w 2008 r. W dawnych czasach miasto to zwane było Pulcheriopolis (okres bizantyjski), Beligradem (“biała twierdza” Bułgarów) a także Belgradem (w tym okresie prawie cała Albania znajdowała się w rękach Serbii). XV w. panowanie przejęli Turcy. Wtedy też Berat stał się jednym z największych miast w kraju.
Na szczycie wzgórza znajduje się również zamek otoczony murami obronnymi z 24 wieżami. Na jego zwiedzanie poleca się poświęcić trochę czasu. Dawniej na terenie zamku, zamieszkiwanego przez chrześcijanin, było 20 cerkwi, obecnie zachowało się kilka z nich (w bardzo dobrym stanie). Na terenie twierdzy funkcjonowały również dwa meczety (obecnie tylko ruiny), które służyły stacjonującym wtedy tureckim wojskom. I tutaj zapytacie: a gdzie zdjęcia zameczku? Ano nie ma. A szkoda ogromna, bo widok jaki się z niego rozciąga jest podobno zniewalający. My niestety odbiliśmy się od bramy, a następnego dnia wczesnym rankiem zawinęliśmy się i pojechaliśmy dalej w albański kocioł. Ale jeśli nabraliście ochoty na ten piękny widok, zajrzyjcie na bloga Polki, mieszkającej od 8 lat w Albanii, obalającej wszelkie mity o tym kraju.
Około 20:00 wróciliśmy z powrotem do naszego Czewisława i znaleźliśmy tanią restaurację z widokiem na cerkiew św. Dymitra oraz Ołowiany Meczet. Trzeba przyznać, że taka mieszanka kulturowa i co bardziej zaskakujące – religijna jest niecodziennym widokiem. Zgadzacie cię?
A gdzie spaliśmy? Nie dość, że dotarliśmy do tak niezwykłego miejsca to jeszcze trafił nam się niecodzienny nocleg, bo pod chmurką, 5 euro od osoby. Była to ciekawa sytuacja, bo za samą coca-colę zapłaciliśmy 2 euro- sztuk 2 u tegoż samego właściciela. A w pakiecie noclegowym znajdował się również prysznic i prąd! Przedłużacz zawieszony był na pobliskim drzewku i w taki oto sposób mieliśmy oświetlony, puściutki kemping (czytaj: część nieogrodzonego podwórka Pana Gospodarza) z pięknym widokiem o wschodzie słońca. Była to również nasza pierwsza noc pod chmurką bez rozbijania namiotu!
2. Wąwóz rzeki Osum – najpiękniejszy kanion w Albanii
Wg pomiarów – największy kanion Albanii, wg wielu Albańczyków najpiękniejszy. Ten 80-metrowej głębokości kanion liczy sobie 26 km, miejscami dochodząc do 35 metrów szerokości, a w zwężeniach osiągający zaledwie 1,5 m!
Najlepiej przyjechać tutaj wiosną, bo tylko wtedy mamy szansę na spływ. Z kolei latem możemy przejść się dnem kanionu, czując pod stopami przyjemny chłód rzeki albo też zaszyć się gdzieś w cieniu i podziwiać ten niezwykłego kojący krajobraz.
Polecamy! Ale zalecamy też: wziąć kaski – nigdy nie wiesz co akurat może Ci zlecieć na głowę, nie ma żartów; buty do wody- żeby móc pochodzić sobie dnem rzeki, kostium kąpielowy – dla lubiących popluskać się z lodowatej wodzie.
Mimo tego, że było potwornie gorąco, więc samo zejście do kanionu wąską ścieżką i chodzenie w pełnym słońcu nie należało do przyjemności, to zimna kąpiel na koniec wynagrodziła nam wszelkie trudy.
Dzień ten pozostanie na długo w pamięci Marcina nie tylko z powodu pięknego kanionu. Był to dzień najdłuższej i najcięższej przeprawy samochodowej w jego życiu. Tego dnia zwiedziliśmy jedynie kanion, do którego zajechaliśmy o godzinie 11, a o 13 jechaliśmy przed siebie, pewni że na spokojnie dojedziemy do pierwszej stolicy Albanii – Krup (w końcu to tylko 130 km) i późnym popołudniem zjedziemy do Szkodry (pokonując już tylko 80 km, godzinka na lekko). Nic bardziej mylnego. Nie dojechaliśmy nawet do Krui. Zatrzymaliśmy się jakieś 30 km przed, a była to godzina 21. Optymistycznym zakończeniem był natomiast znaleziony przypadkiem po drodze kemping, mieszczący się za hotelem i basenem, z którego mogliśmy korzystać do woli beż żadnej dopłaty. Zaś łazienka kempingowa znajdowała się…w pokoju hotelowym. Nocleg kosztował zaledwie 8 euro. Przyznajcie, że mieliśmy niezłego nosa do noclegów!
3. Kruja – pierwsza stolica Albanii
Kolejnego dnia, tym razem całkowicie zrelaksowani i wyspani pojechaliśmy do pobliskiego “albańskiego Krakowa”.
Naturalnie zabudowa i wielkość miasta Krakowa bynajmniej nie przypomina. Dla mnie jest to raczej “albański Kazimierz”. Miasto dzieli zaledwie 30 km z obecną stolicą, dlatego bywa, że jest tu tłoczno. ‘Na szczęście’ my wybraliśmy okres, kiedy jest tak gorąco, że normalny człowiek przebywa wtedy nad wodą albo w górach, dzięki temu cieszyliśmy się pustkami i niższymi cenami. Te niższe ceny zaprowadziły mnie nawet do sklepu z kolczykami…i tak nabyłam piękny komplecik w trzykrotnie niższej niż w Polsce cenie…tak sobie przynajmniej tłumaczyłam. Ale do rzeczy! Kruja to miasto, które szczególnie szczyci się swoim bohaterem narodowym – Skanderbegiem. To On właśnie w połowie XV w. odbił je z rąk Turków. W całej Albanii znajdziecie wiele pomników mu poświęconych. My z kolei obraliśmy kierunek na zamek, który choć piękny, jest jedynie rekonstrukcją dawnego zabytku. W środku znajdowało się ciekawe i nowoczesne muzeum, oczywiście w większości poświęcone wielkiemu bohaterowi, z pięknymi malowidłami oraz wystawami związanymi z historią regionu, powstaniami antytureckimi czy rekonstrukcje życia ludzi w XV w. Jest to również świetne miejsce ucieczki przed żarem słonecznym.
Następnie przeszliśmy na pierwsze piętro na taras widokowy i bogatsi w wiedzę podziwialiśmy miasto pełne niesamowitych wątków historycznych. Choć nie jesteśmy szczególnymi fanami spędzania czasu w muzeach i miastach, to jednak staramy się, aby odwiedzić przynajmniej jedno miejsce, poświęconego ważnym wydarzeniom historycznym danego kraju. To muzeum możemy polecić w szczególności.
Wychodząc z zamku zostaliśmy zagadani przez Pana, który przetargał nas po okolicy, pokazując ruiny jednego z kościołów, a na koniec zaprowadził na zimną colę do kawiarnio- restauracji na ogromnym tarasie swojego domu. Sam zaś poszedł na nowo werbować nieco zamożniejszych turystów. Choć na początku byliśmy na nie, to jednak trzeba przyznać, że człowiek ten miał niesamowicie dużo samozaparcia w sobie, przyszedł “po nas”, pokazał coś ciekawego, opowiedział, dał pić a na koniec zniknął, ufając że zostawimy mu jakąś tam kwotę pieniędzy, przynajmniej za napoje. Mając nieco inne doświadczenia z Maroka, byliśmy lekko zaskoczeni. Może po prostu wyglądamy na biedaków? 😉
A na koniec nie pozostało nam już nic innego w tym mieście, jak zanurzyć się w labirynt sklepów (Ola) , zgromadzonych przy jednej wąskiej uliczce i szukać miłej kawiarni z klimatyzacją (Marcin). Tutaj sprostowanie – nie jest to jakiś tam chiński market, ale tradycyjny, utrzymany w średniowiecznym stylu bazar, którego stragany wykonane są z drewna. Tworzy to niezwykłą atmosferę, razem z pięknym rękodziełem, wyrobami z filigranu, alabastru, srebra, miedzi i drewna. Oczywiście zniecierpliwiony Marcin po pół godzinie zaczął się wychylać z kawiarenki z ręką wskazującą na zegarek. Pocieszyłam go wtedy, że obecnie bazar składa się z około 30 sklepów, nie 150 (jak dawniej), więc potrzebuję jeszcze zaledwie drugie pół godzinki. Naturalnie mój szofer skomentował, że ta jałowa dyskusja zaprowadzić go może jedynie do następnej kawiarni, a ja na nowo podziwiałam zręczność mieszkańców miasta, chociażby przy jednym z bazarów, na którym tkano torby na starodawnych włóknach (tutaj zaznaczam, że zakupiłam najtańszą z nich w wysokości 4 euro). I tak oto naładowani adrenaliną i kofeiną wyruszyliśmy w dalszą podróż.
Po południu dojechaliśmy do Szkodry, gdzie ulokowaliśmy się w najlepszym hostelu jaki mógł nam się trafić – The Wanderers Hostel. Miejsce to było nie tylko tanie, czyste i klimatyczne, ale prowadzone przez pomocnych i empatycznych ludzi. Przechowali oni naszego Czewusia przez 4 dni na prywatnym, domowym podwórku, na którym był taki ścisk, że przeciętny człowiek powiedziałby ‘sory, ale nie da rady’. Na dodatek gospodarze nie wzięli za to nawet jednego dodatkowego leka! A kiedy już dowiedzieli się, że jedziemy do Kosowa i w Góry Przeklęte – dali nam mapy i wyrzucili z siebie potok słów: co, gdzie i jak się dostać, życząc udanej wyprawy. Czy znacie podobne przypadki serdeczności? Aha, no i w cenie hostelu były również rowery! Jeśli chcecie wiedzieć jakie mamy odczucia po jeździe na rowerze w typowo arabskim zgiełku, dotrwajcie do ostatniego punktu relacji.
4. Jezioro Koman – przeprawa promowa przez “albańskie fiordy”
Uzbrojeni po zęby w informacje praktyczne wyruszamy najwcześniejszym busem ze Szkodry do miejscowości Koman. W niej to przesiedliśmy się na drugi odcinek wyprawy – przeprawę promową po “albańskich fiordach”. Miejsce to jest tak urokliwe, że przez całą trasę nie można oderwać oczu od wyłaniających się gór, widzianych co chwilę z innej perspektywy. Oto kilka ujęć:
Sama przeprawa trwała około 2,5 godziny. Promów nie ma zbyt wiele, więc warto sprawdzić dokładnie godziny, np. w biurze informacji turystycznej. Lepiej jest także zrobić rezerwację telefoniczną, a jeśli jej nie mamy, przyjechać godzinę wcześniej.
Jezioro jest sztucznym zbiornikiem, ciągnącym się na przestrzeni 34 km pomiędzy miejscowościami Koman i Fierze, a powstało stosunkowo niedawno bo w 1978 roku podczas budowy elektrowni wodnej w Fierze. Jest to jedyna droga pomiędzy tymi miejscowościami. W jeziorze występuje podobno 13 gatunków ryb i płazów.
Z Fierze dotarliśmy do Bajram Curri, z którego dojechaliśmy do kolejnego bałkańskiego państwa -Kosowa. Przejście graniczne nie było w zasadzie żadnym problemem. W drodze “do” zdecydowaliśmy się na opcje taksówki z parą młodych ludzi. Dzięki nim, taksówkarz nie był w stanie nic ugrać na cenie, ponieważ zdecydowanie upierali się przy pierwotnej wersji (w arabskie negocjacje lepiej nie ingerować…). Z powrotem natomiast skorzystaliśmy już z busa. Podobnie jak poprzednio, nie było problemu na granicy, która przypominała bardziej budkę niż przejście graniczne, gdzie należy wysiąść, okazać dowód i patrzeć nieruchomo przez siebie. W Kosowie poproszono nas jedynie o dowody (przez szybę auta/taksówki) i bez pieczątek wyjechaliśmy tak szybko jak wjechaliśmy.
A jak to wygląda cenowo? 1 odcinek: Szkodra- Koman (5 euro); 2 odcinek: Koman – Fierze (5 euro); 3 odcinek: Fierze – Bajram Curri (3 euro) 4 odcinek: Bajram Curri – Gjakove (3,5 euro) drogo, ale warto!
5. Kosowo – 2- dniowy skok w bok – Gjakove i Priznen
Do Kosowa dotarliśmy jeszcze tego samego dnia, którego odbyliśmy przeprawę promową między Koman a Fierze. Około godz. 16 znaleźliśmy się w Gjakove.
Główną osią miasta jest brukowana ulica Ismail Qemali. Charakterystycznego klimatu nadaje jej drewniana zabudowa z małymi sklepikami i warsztatami, a nawet zakładami rzemieślniczymi. Kiedy tak przechadzaliśmy się tą główną ulicą miasta w godzinach popołudniowych, miasto sprawiało wrażenie “wymarłego”. Postanowiliśmy więc także gdzieś się zaszyć (tym razem w hotelu, jednym z tańszych za 20 euro od osoby…nic innego po prostu nie było) i nabrać sił, tak aby wieczorem poddać się niezwykłemu klimatowi miasteczka. Zobaczcie sami:
Na koniec skręciliśmy w ulicę Qazim Bakalii i doszliśmy do tzn. “hanów” czyli osmańskich zajazdów, które są doskonałym przykładem miejskiej architektury osmańskiej z XVII i XVIII wieku. Dziś mieszczą się w nich restauracje. W jednej z nich zjedliśmy pyszną kolację w duecie z kosowskim, czerwonym winem. Czyż nie jest to wymarzone, romantyczne zakończenie dnia?
Oczywiście dla tych, którzy mieliby siły, aby tego samego dnia (po wstaniu o godz. 5, 4 przesiadkach i przeprawie promowej) pozwiedzać bardziej intensywnie to miasto, miejsc będzie sporo, jak chociażby: liczne ‘teqe’ – klasztory, m.in. Teqja e madhe – najstarszy klasztor bractwa Sa’adi, , Sheh Eminit – klasztor bractwa Rafai, klasztor bektaszytów, ale także Meczet Haduma, Wielką Medresę, kościół św. Piotra i Pawła, kościół pw. św. Antoniego czy most garbarzy. Na koniec nic nie stoi na przeszkodzie, aby wspiąć się na wzgórze Çabrat i podziwiać panoramę miasta oraz zobaczyć groby ofiar poległych w konflikcie z 1999 roku. Można też zostawił te atrakcje na kolejny dzień. My wybraliśmy “mniejsze zło” w postaci zobaczenia jeszcze jednego miasta w Kosowie – Priznen. Niestety gonił nam trochę czas, a mając przed oczami wizję spędzenia tylko jednego dnia w Górach Przeklętych, wiedzieliśmy że wolimy poświęcić zwiedzanie miast, w zamian za niesamowite widoki. Może jeszcze kiedyś tu wrócimy nieco łaskawszą porą roku?
Ale zanim przeniesiemy się w Góry Przeklęte, zerknijcie na kilka migawek z Priznen – przyciągającego zabytkami obu wielkich religii – prawosławia i islamu. Jest to miasto wielowiekowej historii, położone u stóp malowniczego wzgórza nad rzeką Lombardhi (serb. Bistrica). Podczas wojny w 1999 r. większość Priznen nie uległo zniszczeniu dzięki czemu można zobaczyć masę cennych zabytków.
Charakterystycznym, pocztówkowym miejscem jest Kamienny Most, obecnie stanowiący rekonstrukcję XVI-wiecznej budowli.
Za najważniejsze historycznie miejsce w Priznen uważa się budynek siedziby Ligi Prizreńskiej z 1878 r., zrekonstruowany po pożarze w 1999 roku. Dla mieszkańców Kosowa jest on symbolem trwającego kilka wieków oporu przeciwko okupacji tureckiej. Miasto posiada nie tylko bogatą historię, ale dosłownie kipi od zabytkowych meczetów, cerkwi i monastyrów. Zainteresowanych tymi wszystkimi zabytkami odsyłamy na bloga TamBylskich. Jest jeszcze jedno miejsce, które Kinga z niepoprawnego przewodnika poleca najbardziej – widok na miasto z twierdzy Kalaja e Prizrenit. Niestety Marcin na samą myśl, że mielibyśmy tam wleźć w samo południe, zaczął stanowczo protestować, grożąc strajkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że widok z tamtego miejsca jest podobno nieziemski. Zajrzyjcie na bloga Kingi, a ujrzycie nie tylko owe widoki, ale przede wszystkim bardzo ciekawe kadry z życia codziennego mieszkańców.
Zarówno Kosowo, jak i Albanię będziemy wspominać bardzo ciepło, nie tylko ze względu na temperatury, ale głównie z powodu ludzi. W Kosowie na dworcu w Gjakove pracował pewien Pan, który był tak serdeczny i uprzejmy, że nawet pozwolił nam zostawić nasze ciężkie plecaki u siebie na stacji, przez co zaoszczędziliśmy sporo czasu tego dnia i mogliśmy na lekko pojechać zwiedzać Priznen. Są to takie małe gesty, które powoli zamierają, więc może dlatego tak cieszą. Podobnie już po stronie albańskiej, wracając z Kosowa, próbowaliśmy dostać się do górskiej miejscowości Valbone. Okazało się, że nie zdążyliśmy już na ostatniego/jedynego busa tego dnia, co oczywiście zaostrzyło apetyt miejscowych taksówkarzy (mówiliśmy Wam już, że to ludzie odmiennego gatunku prawda? nie zależnie od narodowości?) którzy za kilkanaście kilometrów zażyczyli sobie niebotyczną sumę pieniędzy. Na szczęście z opresji uratował nas ‘gang Albanii’ z prawdziwego zdarzenia. Zajechał on drogę swoim czarnym, drogim autem i po zaledwie minucie rozmowy, spakował nasze rzeczy i dowiózł nas pod same drzwi górskiego pensjonatu, pomagając znaleźć najtańszy z nich. Chłopaki okazali się bardzo sympatyczni – pomimo wielu tatuaży i groźnych spojrzeń. Jeden z nich specjalnie pojechał w…bagażniku, żebyśmy tylko mogli się zmieścić. Naturalnie jako jedyna dziewczyna zasiadłam obok kierowcy. Chłopaki nadrobili dla nas sporo kilometrów, bo tak naprawdę chcieli jedynie podjechać do pobliskiej rzeki. Na koniec zapozowali do wspólnego zdjęcia i z piskiem opon zniknęli na horyzoncie. Jak dobrze, że są jeszcze takie gangi na świecie :-).
6. Park Narodowy Doliny Valbone – Theth
Miłośnicy gór i odległego interioru pokochają klimat i widoki pięknej wysokogórskiej doliny Valbony. Okolice te uważane są za najbardziej odcięte od cywilizacji rejony Europy, a najciekawszy, stosunkowo łatwy technicznie oraz orientacyjnie jest właśnie 7- godzinny odcinek, który sami pokonaliśmy- przejście przez przełęcz z Doliny Valbone do Theth przez teren dwóch parków narodowych! Trasa liczy sobie kilkanaście kilometrów, o łącznej sumie przewyższeń 900 metrów.
Wędrówkę rozpoczęliśmy o godz. 5:30 mając nocleg zaraz obok początku szlaku. Pierwsze odcinki prowadzą dnem doliny, wzdłuż rzeki. Po drodze prowadzącej połączono gęstych lasem, po około godzinie minęliśmy pojedyncze zabudowania, gdzie za kilka euro zjedliśmy śniadanie i wypiliśmy gorącą, poranną kawę, oczywiście na prywatnym podwórku gospodarzy. Chwilę później pojawił się “Simon Cafe” i drogowskaz na bazę namiotową. Gdyby nie to, że dnia poprzedniego byliśmy wykończeni upałami, późno zjechaliśmy i pragnęliśmy prysznica, na pewno byśmy skorzystali z takiej opcji.
Następnie dość długim trawersem dostaliśmy się na piękną widokowo przełęcz na wysokości 1800 m n.p.m.
Co jakiś czas mijali nas miejscowi ze swoimi koniami, a po drugiej stronie przełęczy na wypłaszczeniu, ukazała nam się łąka z małym stadkiem samo-pasących się rumaków. Z pewną rezerwą przeszliśmy obok nich praktycznie na paluszkach. One naturalnie nic sobie z naszej obecności nie robiły tylko skubały zacięcie trawę.
Następnie szlak biegł już stromo w dół wśród lasów aż do pierwszych zabudowań Theth. Wieś ta jest dobrą bazą wypadową na inne wycieczki górskie. My niestety pożegnaliśmy się z Górami Północnoalbańskimi, łapiąc rzutem na taśmę jedynego busa do Szkodry około godziny 13. Jakby komuś brakowało wrażeń tego dnia, to z pewnością odczuje satysfakcję z jazdy krętą, dziurawą, górską drogą. To, w jaki sposób ten bus jeszcze działa, pozostanie tajemnicą do końca naszych dni. Nie zmienia to jednak faktu, że był (!) i bez szwanku zostaliśmy dowiezieni na miejsce, pomimo, że pierwsze 18 km pokonaliśmy w 1,5 godziny… Oj, Czewisław raczej by tego nie zniósł…
I tak przepełnieni pięknymi widokami i lekko rozhuśtani chwiejnym krokiem wróciliśmy do naszego ulubionego hostelu. Tego samego dnia udało nam się jeszcze zwiedzić Szkodrę z perspektywy siodełka.
7. Jezioro Szkoderskie i Szkodra – pierwsze próby jazdy na rowerze w arabskim zgiełku
Kiedy nasz błędnik uspokoił się po wyboistej trasie z Theth, po chwili odpoczynku wyruszyliśmy na miasto, szczęśliwi że w końcu pojeździmy na rowerach. I choć jest to bardzo przyjemna sprawa, zalecamy zachować szczególną ostrożność. Głównie wtedy gdy zmuszeni będziecie jechać po drodze razem z autami. Jeżeli tak jak my jesteście oburzeni, że kierowcy w Polsce wyprzedzają was na trzeciego, nie zwalniając nawet odrobinę, tutaj możecie zobaczyć podobne sytuacje, ale częściej i bez jakiejkolwiek refleksji na temat zachowania chociażby pół metrowej odległości od Waszego roweru… Cieszymy się, że mieliśmy chociaż boczne lusterka, bo odwracanie się co chwila do tyłu też nie jest najrozsądniejsze. Ludzie przechodzą oczywiście gdzie im się tylko podoba, a Ty biedny rowerzysto nagle jesteś uwięziony w labiryncie sznuru aut i pieszych. Dodaj do tego jazdę po zmroku i masz gotowy scenariusz. Na szczęście wróciliśmy cali i zdrowi, przepełnieni wrażeniami na najbliższe kilka miesięcy.
A co zobaczyć na miejscu? Nasze zwiedzanie sprowadziło się do obejrzenia Wielkiego Meczetu (Xhamia e Madhe), który jest podobno największym tego typu obiektem w tej części Półwyspu. Do budynku weszliśmy razem z uśmiechniętych Panem strażnikiem, który nie robił żadnego problemu z faktu, że wchodzimy tam jedynie z ciekawości. Dał nam tylko jakąś tam ulotkę o Allahu i zostawił w środku samych, przez co powstała całkiem zacna galeria:
Szkodra jest nie tylko najbogatszym miastem kraju, ale także centrum religii katolickiej w Albanii. Drugim, najbardziej rozpoznawalnym budynkiem sakralnym miasta jest kremowo-różowy kościół prawosławny. Oba budynki mieszczą się na tej samej ulicy. Oczywiście jeżeli tylko mielibyście ochotę zobaczyć więcej zabytków w tym mieście, mowa tutaj o meczetach, kościołach, muzeach, pomnikach, to naturalnie jest ich tutaj mnóstwo. Fajną opcją jest również wybranie się na zamek Rozafa, położonego na wzgórzu w widłach dwóch rzek.
My wybraliśmy opcję przejażdżki po mieście i nad Jezioro Szkoderskie, leżące na granicy Albanii i Czarnogóry. Prowadzi na nie około 10-kilometrowa ścieżka, początkowo wiodąca wąskimi ulicami, a następnie przechodząca w brukowaną promenadę wzdłuż jeziora. Liczba rowerzystów była tam obłędna. Jest to bardzo popularne miejsce, tworzące naprawdę fajną atmosferę.
Szkoda, że czas nas gonił, bo z chęcią objechalibyśmy jezioro z innych stron. Podobno od zachodniej (czarnogórskiej) strony znajdują się małe skalne wysepki stanowiące wierzchołki zalanych pagórków (tzn. gorice), a na nich pozostałości zamków i klasztorów. Jezioro jest tak cenne przyrodniczo, że utworzono wokół niego park narodowy. Możecie tutaj nawet spotkać pelikana kędzierzawego , który jest bardzo rzadko spotykany w innych częściach Europy oraz wiele innych gatunków ptaków (250 różnych gatunków) oraz 45 gatunków ryb .
Wskazówki praktyczne:
- granica – granicę albańską przekroczyliśmy od strony Macedonii, jadąc z Ochrydy. Na granicy nie było żadnych problemów (podobnie jak wszędzie indziej, jedyne z czym trzeba się liczyć to kolejki w godzinach szczytu lub w weekendy. Warto też zakupić winietki w Polsce, inaczej możecie postać sobie w oddzielnej kolejce.
- punkty widokowe – kierując się z macedońskiej Ochrydy w kierunku przejścia granicznego z Albanią podziwiać można przepiękne widokowo miejsca z panoramą na dwa cudowne jeziora: Ochrydzkie i Prespa. Jest kilka takich miejsc po drodze.
- autem po Albanii, czyli “złote rady” kierowcy Marcina: po pierwsze: naucz się używać klaksona, po drugie: przygotuj się na wyprzedzanie na trzeciego, a nawet na czwartego zza zakrętu, po trzecie: przewiduj leżące bez zabezpieczenia głazy na krętej drodze, po czwarte – nigdy nie czuj się swobodnie i pewnie, bo zaraz na pewno coś/ktoś Cię zaskoczy albo wkurzy;
- alternatywa dla “leniuchów”: Riwiera Albańska i wypad na Korfu; Jezioro Ochrydzkie – Pogradec;
- alternatywa dla “mieszczuchów”: kamienne miasto – Gjirokastra (UNESCO)
- alternatywa dla “traperów”: Park Narodowy Góry Tomorr (20 km od Beratu); Park Narodowy Doliny Valbone i Park Narodowy Theth – a w nich Góry Północnoalbańskie (część Gór Dynarskich) i wiele wiele innych miejsc – w końcu 70% Albanii zajmują góry i wzgórza!
- co poczytać? bardzo gorąco polecamy przewodnik po Albanii autorstwa Mateusza Otręby, wydawnictwa Bezdroża “Albania – bałkański Dziki Zachód” – w bardzo poręcznym wydaniu, idealnie sprawdzi się w przygotowaniach do podróży, jak i będzie świetnym towarzyszem podczas wyjazdu. Wiele ciekawostek o Albanii z każdej dziedziny.