Zaczęło się jak zwykle od promocji lotniczej…
Na początku grudnia 2015 roku po raz pierwszy zawitaliśmy do Maroka. Okazja była niebanalna- bilety w dwie strony za niespełna 500 zł skusiły nas i tak rozpoczęliśmy swoją pierwszą, tygodniową, afrykańską przygodę. Z Berlina dolecieliśmy w 3 godziny do Agadiru, ponoć najcieplejszego rejonu Maroka.
Uczucie zmiany klimatu i temperatury z zerowej na +20 wywołało w nas euforię. Piękna plaża, długa, czysta promenada, tylko tak jakoś… europejsko. W końcu to największy ośrodek turystyczny na marokańskim wybrzeżu, dosłownie zalany przez niemieckich turystów, także… chwila odpoczynku i uciekamy w bardziej marokańskie klimaty.
W końcu trafił się także typowo arabski motyw w tej mekce europejczyków. Moje niestosowne pytanie do niewinnie przechadzającego się Pana w postaci:
– “Excuse me, where is this famous market food?”
skończył się wskazaniem takowego streetfoodu rybnego, po jakże nieprzystępnej cenie. Urok i perswazja szefa kuchni co do wyboru ryby na kolacje tak zbił nas z tropu, że o jej cenie dowiedzieliśmy się dopiero na rachunku… który wspólnie korygowaliśmy… trzy razy. Może i sprzedawcami są dobrymi, ale matematykę i dodawanie muszą jeszcze poćwiczyć :).
Nocnym autobusem dojeżdżamy do Warzazat o nieludzko wczesnej porze (ale czego się nie robi, żeby zaoszczędzić czas i jakby nie patrzeć pieniądze na noclegu). Po kilku godzinach jedziemy kolejnym w stronę Tinghiru. To właśnie tutaj po raz pierwszy kosztujemy słynnej fasolowej zupy- hariry, która w każdym regionie smakuje inaczej. Za śniadanie złożone z zupki, podpłomyków i herbaty płacimy około 6 dirhanów (jakieś 3 zł). Będąc w Maroku nie sposób nie spróbować również tadżinu – ziemniaków z warzywami pieczonych w specjalnym naczyniu (około 50 dirhanów). To właśnie w tym mieście nawiązujemy pierwsze marokańskie znajomości, finalnie prowadzące do… sklepu z dywanami.
Dywany, dywany, wszędzie dywany!
Pomimo tego oczywistego zabiegu, dążącego do uzyskania korzyści, trzeba przyznać, że dzięki naszemu nowemu znajomemu, odwiedziliśmy przędzalnie dywanów (niedostępną normalnie dla turystów) oraz zostaliśmy zaprowadzeni na niesamowitą wyprawę po pustyni. Kilka telefonów i już wiedzieliśmy skąd, za ile, z kim. Trzeba przyznać, że była to przystępna cenowo i uczciwa rekomendacja. Dało się odczuć, że nasz znajomy, przeszło 60-letni Pan, czerpie pewnego rodzaju przyjemność w poznawania ludzi i wymieniania doświadczeń. Zostaliśmy naturalnie zaproszeni również na herbatę i przekąskę do jego prywatnego domu i przedstawieni gospodyni domu. Później postanowił doprowadzić nas do drzwi taniego motelu (po 20 zł od osoby).
Wąwóz Todra
Będąc w Tinghirze nie sposób ominąć położony kilkanaście kilometrów dalej wąwóz Todra. Ma on kilkaset metrów długości, ze ścianami wznoszącymi się na wysokość 300 metrów. Zaraz za kanionem, po lewej stronie, znajduje się piękna widokowa przełęcz, którą można przebyć samodzielnie, w niespełna 45 minut.
Dalsze eksplorowanie zalecane jest jednak z przewodnikiem. My niestety dojechaliśmy do wąwozu dość późno, dlatego musieliśmy ograniczyć się do przetruchtania fragmentu asfaltowej ścieżki, po czym podjęcia półgodzinnej próby eksplorowania wąwozu boczną, kamienną dróżką. Mimo wszystko, warto było nawet na chwilę oddalić się od ruchliwej, asfaltowej drogi na bezludny, kamienisty szlak.
Następnego dnia rano, umówiliśmy się z naszym lokalnym panem przewodnikiem, że zaprowadzi nas na przystanek. Zanim wyszliśmy z motelu, już na nas czekał. Zaproponował, abyśmy część pieniędzy z wyprawy na pustynię mu zostawili, bo tak się dogadał przez telefon. Co prawda aż tak ufni nie byliśmy, choć na miejscu rzeczywiście okazało się, że to krewni. Niemniej ostrożności nigdy za wiele 😉 Tego dnia czekała nas dość długa przeprawa lokalnymi autobusami z Tinghiru do Arfudu, następnie do Ar-Rajsami i finalnie do oazy Merzounga.
– Martin? Martin?
– Yes?
– Aaa welcome, welcome! dessert! Come with me.
Na pustyni
Środki ostrożności zostały podjęte obustronnie. Wszyscy zadbali, abyśmy przypadkiem nie skusili się na wyprawę na pustynię z kimś innym. Takie zabieganie o turystę, to ja rozumiem! Jeśli ktoś myśli, że w Maroku łatwo jest się zgubić, to nic bardziej mylnego! Wystarczy chwila zawahania i już jak na zawołanie mamy towarzystwo. Nie zawsze jest to przyjemne, ale w tym wypadku trzeba przyznać, że dobrze to sobie przemyśleli. W końcu czekaliśmy w Ar – Rajsami jakieś 2 godziny na następnego busa, który miał dowieźć nas już do oazy Marzuka, tuż na skraju Ergu Szabbi. Nie obyło się bez kilku przepychanek słownych, kiedy nasz szefu musiał dosłownie przeganiać nachalnego miejscowego w białym jeepie, który już chciał zabierać mój plecak do siebie. Z tonu ich “rozmowy” można było wnioskować, że lada moment dojdzie do rękoczynów! W końcu kłótnia po arabsku to specyficzna scena, lepiej takich unikać… Nasz łącznik zabrał nas na herbatę, kazał tam czekać, po czym przyszedł za godzinę i zaprowadził nas w małą uliczkę, gdzie znajdował się mini przystanek z rozklekotanym autobusem oraz większą ilością ludzi niż miejsc.
Oczywiście przewożenie busem jedynie ludzi to byłaby strata przestrzeni i pieniędzy. Zanim podjechał nasz średnio-zapowiadający-się transport, kierowca wyładował do lokalnego sklepu paczki z żywnością, a następnie władował jakieś nowe wory. Tak upchani wyjechaliśmy w końcu w stronę pustyni. Ostatni etap podróży to już typowo pustynny krajobraz. Zabudowania zaczęły ustępować hotelom rozciągającym się na skraju wydm. A nasza wyprawa wyglądała właśnie TAK.
W drodze do Fez
Następnego dnia około południa wyczekiwaliśmy busa w powrotną stronę, tym razem jednak kierowaliśmy się na północ, w kierunku Fez- najstarszego miasta Maroka, który jest partnerskim miastem naszego Krakowa. Mieszkańcy szczycą się tym, że mają świetnie zachowane średniowieczne zabytki. Największą atrakcją na skalę światową jest Fas al-Bali, czyli stara medyna, którą zamieszkuje blisko 250 tys. ludzi. Kiedy uzmysłowimy sobie, że jest to powierzchnia zaledwie jednej mili kwadratowej, wtedy dopiero zaczyna pracować wyobraźnia, gdzie i w jaki sposób niby się tam wszyscy mieszczą.
Największy klimat tego mikroskopijnego świata odciętego od reszty miasta stanowią wąskie sklepiki, jadłodajnie, domki z wąskimi drzwiami. Nasze wejście do łazienki miało może z 50 cm szerokości. Zaraz przy wejściu do medyny znajduje się dość przyjazny hostel, w rozsądnej cenie. Starą medynę otaczają wysokie mury obronne z 14 bramami wejściowymi.
Dla nas ciekawe, zarówno pod względem wizualnym oraz historycznym, były medresy, czyli szkoły koraniczne. Z głównego dziedzińca można obserwować piękne, misterne zdobienia drzwi, ścian, okiennic oraz żłobienia w drewnie cedrowym. W centralnej części medyny usytuowany jest suk – targowisko z prawdziwego zdarzenia. Jest on podzielony na pewnego rodzaju działy. Z jednej strony możemy znaleźć suk korzenny, ze stożkowato usypanymi przyprawami, z drugiej zaś ceramikę i hennę, a także masę różnorodnych owoców i warzyw oraz pamiątek, głównie ze skóry.
Garbarnie
Na obrzeżu medyny funkcjonuje garbarnia, w której wyrabiana jest skóra. Jest to najczęściej skóra owiec, kóz, bydła lub wielbłądów.
Pracy robotników garbarni można przyglądać się z góry, przez co dokładnie widzimy kadzie z barwnikami, w których moczy się uprzednio oprawione skóry. Dostępu do garbarni strzegą sklepy z już gotowymi wytworami oraz miejscowi “przewodnicy”, którzy doprowadzą nas do garbarni okrężną drogą, podarują kilka listków mięty w zamian za podarunek w postaci kilku monet. W środku medyny można przepaść spokojnie na cały dzień i nam zeszło sporo czasu na lawirowaniu w wąskich uliczkach. W końcu mogliśmy poćwiczyć prawdziwe targowanie, które pozwoliło nam na zakup kilku ciekawych pamiątek, głównie w postaci skórzanych portfeli, pasków i torebki. Pod wieczór wybraliśmy się na spacer poza mury, na pobliskie wzgórze, aby z perspektywy przyjrzeć się temu niesamowitemu tworowi i jakby nie patrzeć, odpocząć trochę od zgiełku ulicznych handlarzy i naganiaczy.
Marakesz, czyli prawdziwy afrykański chaos
Nasz ostatni przystanek stanowiło drugie co do wielkości miasto Maroka, czyli Marakesz, od którego pochodzi sama nazwa kraju. Obecnie w mieście tym da się wyczuć dwa wpływy – miejscowych Berberów, przyjeżdżających handlować na sukach oraz wpływ obcokrajowców, zamieniających miasto w duży ośrodek turystyczny.
Centrum turystyczne znajduje się na głównym placu Dżami – al Fana, na którym pod wieczór gromadzi się masa turystów, ciągniętych do otwartych barów z jedzeniem, które rozciągały się wzdłuż całego placu. Jedna cwana muzułmanka wyciągnęła moją rękę i zaczęła tworzyć ornamenty z henny. W ramach zapłaty daliśmy jej z niecałe 5 zł (w końcu co łaska), niestety skończyło się to wielką awanturą, a jak wiemy awantura z arabem/arabką to nic dobrego. Zmusiło nas to do dołożenia kolejnej piątki i szybkiej ewakuacji. Dodatkowe atrakcje tego miejsca stanowili uliczni zaklinacze wężów, magicy, muzycy i lokalni handlarze rękodziełem oraz ziołami.
Zanim dotarliśmy na wieczorne świętowanie z tłumem innych rozkrzyczanych ludzi, zwiedziliśmy trochę obrzeża miasta i tak dotarliśmy do ogrodów Minara, w których to ogrodach podziwialiśmy piękne gaje palmowe i oliwne. Dla lokalsów jest to miejsce rodzinnych pikników, gdzie mogą odpocząć w cieniu drzew. Na środku utworzono sztuczny zbiornik wodny, w którym odbija się pawilon. W Marakeszu znajduje się sporo ładnych parków oraz ogrodów. Wracając z tego długiego spaceru, zatrzymujemy się przy jednej z największych budowli muzułmańskich, jaką jest meczet Kutubijja, znajdujący się nieopodal placu Dżami-al Fana. To zdecydowanie jeden z najbardziej charakterystycznych punktów Marakeszu. Niestety do środka mogą wejść jedynie muzułmanie (w Maroku tylko dwa meczety są udostępnione dla turystów, jeden z nich znajduje się w Casablance). Innymi cennymi turystycznie miejscami są grobowce Sadytów oraz kazba – stara cydatela z okazałym pałacem królewskim.
W trakcie naszej 7-dniowej wycieczki pokonaliśmy aż 2 000 km. Niestety musieliśmy odpuścić wiele ciekawych miast i regionów. Z pewnością nie da się zobaczyć tylu fantastycznych miejsc w zaledwie tydzień, ale z pewnością kiedyś tu wrócimy! Chociażby na trekking po Atlasie. W końcu tereny górskie i wyżynne stanowią ⅓ tego pięknego kraju.
Zapraszamy do obejrzenia fotorelacji.